Zdążyć przed oceanem
- Jakub Mirowski
- 18 kwi 2020
- 7 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 19 kwi 2020
Dla nielicznych turystów Tuvalu wydaje się rajem na ziemi. Dookoła – bezkres Pacyfiku. Lokalna społeczność – gościnna i wierna swoim tradycjom. Niewielu ludzi – populacja archipelagu to ledwie 11 tysięcy osób – i jeszcze mniej odwiedzających, bo dostanie się tam wymaga logistycznej ekwilibrystyki. Lotnisko znajdujące się w stołecznym atolu Funafuti obsługuje parę połączeń w tygodniu, więc przez większość czasu pas startowy służy starszym mieszkańcom za nieformalne targowisko, młodszym zaś za plac zabaw – pustoszeje dopiero wtedy, gdy zabrzmi syrena alarmowa, sygnalizująca rychły przylot z Fidżi lub Kiribati. Internet jest koszmarnie powolny, co w połączeniu z temperaturami rzadko kiedy spadającymi poniżej 30 stopni Celsjusza ułatwia odcięcie od cywilizacji i rozkoszowanie się wakacjami w tropikach. Tyle wystarczy, by zapomnieć o nieuchronnej zagładzie.

Tuvalu pochłania ocean. Co prawda kreślone jeszcze do niedawna najczarniejsze scenariusze o rychłym całkowitym zatopieniu archipelagu okazały się przesadzone – ba, niedawne badania naukowców z uniwersytetu w nowozelandzkim Auckland wykazują raczej, że powierzchnia państwa zwiększyła się przez ostatnie cztery dekady o prawie 75 hektarów, głównie na skutek inkorporacji materiałów przenoszonych przez fale – a niektórzy z „sąsiadów” wyspiarskiego kraju, jak położona o 3,5 tysiąca kilometrów na południe Nowa Zelandia, pomagają w prowadzeniu programów powiększających tereny użytkowe. Ocean pochłania jednak umysły 11-tysięcznej populacji Tuvalu, przekonanej, że nawet jeśli nie oni, to przynajmniej ich dzieci będą musiały stamtąd uciekać, kieruje narracją władz na arenie międzynarodowej, oddziałuje na priorytety w polityce zagranicznej.
Wody wokół archipelagu podnoszą się szybciej, niż wynosi średnia światowa (około 3,3 mm/rok) – o 3,9 milimetra na rok. Wzrost ten wydaje się niemalże niezauważalny, bo nawet jeśli utrzymałby się na stałe, najwyższy punkt kraju, położony na wysokości 4,6 metra, zatonąłby za tysiąc lat. Tuvaluańczycy nie boją się jednak, że ich ojczyzna stanie się współczesną wersją mitycznej Atlantydy. Ocean – a raczej to, w jaki sposób zmieniają go globalne zmiany klimatu – odbiera im jednak źródła pożywienia. Już teraz zdecydowana większość ziemi nie nadaje się do uprawy pulaku, palm kokosowych, pandanów, bananów i chlebowca. Dalsze podnoszenie się poziomu wód spowoduje postępujące zasolenie gleb i jeszcze mocniej ograniczy możliwości rolnictwa. Tuvalu zagrażają również coraz częstsze susze, które nie dość, że wyniszczają plony, to utrudniają dostęp do wody pitnej. W drugiej połowie 2011 roku długotrwały brak deszczu doprowadził do utraty sporej części plonów i zmusił rząd do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Archipelagowi przyszli wówczas z pomocą dalecy sąsiedzi: Japonia, Korea Południowa i przede wszystkim Nowa Zelandia.
Podnosząca się temperatura oceanów wpływa także na faunę Tuvalu. Kuchnia kraju opiera się, obok wspomnianych upraw, na rybach. Z tymi wiążą się jednak dwa główne źródła ryzyka. Dalsze zasolenie gleb może okazać się sygnałem do zintensyfikowania połowów, co narazi już i tak zagrożoną populację zwierząt morskich. Po drugie, szybko blaknąca rafa koralowa wokół archipelagu wypuszcza algi, będące podstawowym źródłem pokarmu ryb i często zawierające w sobie ciguatoksyny. Te trujące substancje są odporne na obróbkę cieplną, a zjedzenie ich wywołuje bóle brzucha czy biegunkę, a w skrajnych przypadkach – halucynacje, paraliż, a nawet śmierć.
Inicjatywy takie jak sztuczne powiększanie gruntów użytkowych, przeprowadzone w 2015 roku z pomocą Nowej Zelandii, budowa opasek brzegowych sfinansowana przez Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju, czy propozycja Chin, by wybudować od zera dodatkową wyspę, robią więc wrażenie plastrów przyklejanych na guza mózgu. Ta ostatnia oferta nie została zresztą przyjęta, bo Tuvalu miałoby ogromny problem ze spłatą sięgającego 400 milionów dolarów kredytu, a w dodatku od dawna utrzymuje ciepłe kontakty z Tajwanem. Miejscowi dygnitarze wyszli z ambitnym planem, by całkowicie przenieść jedną z wysp na stołeczne Fongafale, podnosząc tym samym wysokość lądu o 10 metrów, ale sprawa po raz kolejny rozbija się o pieniądze, bo projekt wymagałby wyłożenia 300 milionów dolarów.
Tymczasem Tuvalu to jeden z najsłabiej rozwiniętych krajów świata: zagubiony pośród oceanu, pozbawiony surowców naturalnych, opierający się w dużej mierze na pomocy zagranicznej i imporcie. Produkt krajowy brutto w 2018 roku wyniósł zaledwie 45 milionów dolarów, z czego ponad 10% to pieniądze z przypadku. Tuvalu miało bowiem to szczęście, że przy ustalaniu kodów państw przez Międzynarodową Organizację Normalizacyjną otrzymało skrót TV, który następnie przerodził się w krajową domenę internetową najwyższego poziomu - .tv. A że TV kojarzy się powszechnie z telewizją, wyspiarski naród od lat 90. czerpie spore zyski z wynajmowania praw do rozporządzania domeną amerykańskiej korporacji Verisign – za sprawą kończącej się w przyszłym roku umowy Tuvalu rokrocznie inkasuje około 5 milionów dolarów. Za ten zastrzyk funduszy kraj ufundował m.in. swoje członkostwo w Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie od 2000 roku zwraca uwagi na potencjalnie katastrofalne skutki zmian klimatu.
Fakt, że kraj powoli przegrywa bitwę z oceanem, nie jest bowiem żadną nowością. Misja dyplomatyczna Tuvalu od dwóch dekad wykorzystuje swój niezbyt donośny głos na arenie międzynarodowej, by wspierać takie inicjatywy jak Protokół z Kioto, i ostro krytykować państwa, które nie biorą nadchodzącej katastrofy klimatycznej wystarczająco poważnie. Minister Środowiska Soseala Tinilau stwierdził na przykład ostatnio, że Australia i Stany Zjednoczone zdają się nienawidzić jego ojczyzny – oczywiście w odniesieniu do wyrażanego przez rząd Scotta Morrisona i gabinet Donalda Trumpa poparcia dla przemysłu węglowego.
Prawda jest oczywiście znacznie prostsza – i znacznie bardziej bolesna. Dla graczy pokroju Trumpa czy Morrisona Tuvalu równie dobrze mogłoby znajdować się na Księżycu – gdyby Pacyfik w tym momencie pochłonął cały archipelag, pewnie skończyłoby się na wystosowaniu kondolencyjnego wpisu na oficjalnych kontach na Twitterze, o którym obaj panowie zapomnieliby nazajutrz. Wyspy zamieszkiwane przez łącznie 11 tysięcy osób (dla porównania – więcej ma nawet miejscowość Kozy w województwie śląskim, która nadal nie doczekała się praw miejskich) nie są i nie będą oczkiem w głowie światowych mocarstw, z czego zresztą zdają sobie sprawę sami ich mieszkańcy. „Rozumiem, że inne kraje robią to, co najlepsze dla swoich ludzi” - stwierdza Setani, 54-letnia Tuvaluanka, w rozmowie z The Guardian. „Chciałabym tylko, żeby większe państwa nas szanowały, żeby pomyślały o naszych życiach”.
Problem w tym, że nikt nie chce poświęcać jej ojczyźnie więcej niż niezbędne minimum. Organizacja Narodów Zjednoczonych i pobliskie wyspiarskie narody, jak Australia i Nowa Zelandia, ograniczają się do udzielania pomocy finansowej, która umożliwia Tuvalu importowanie coraz większych ilości żywności, ale w kwestii szerzej zakrojonych działań, dających archipelagowi szansę na przetrwanie, milczą jak grób. Na arenie międzynarodowej kraj jest zdany na siebie – czasem z pomocą przyjdzie inne równie mikroskopijne państewko, jak Vanautu czy Kiribati – co w praktyce oznacza, że dopóki zmiany klimatu nie zaczną porządnie dopiekać mocarstwom, jego głos jest w dużej mierze ignorowany. Może się jednak okazać, że moment ten nadejdzie zbyt późno, by uratować Tuvaluańczyków przed naporem oceanu. I chociaż głowa państwa, premier Enele Sopoaga, zarzeka się, że zrobi wszystko, by jego naród nie musiał opuszczać swojej ojczyzny, to w kwestiach globalnej polityki klimatycznej ma on niewiele więcej siły sprawczej, niż burmistrz wspomnianej wsi Kozy.

Niewykluczone więc, że cała ludność Tuvalu prędzej czy później stanie się populacją uchodźców klimatycznych. Ale tutaj pojawia się kolejny kłopot – w prawie międzynarodowym nie istnieje taka instytucja. Według podpisanej w 1951 roku Konwencji dot. Statusu Uchodźców uchodźcą jest ktoś, kto „posiada uzasadnioną obawę przed prześladowaniem w tym kraju ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej”. I choć Filippo Grandi, wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców, stwierdził jeszcze w tym roku, że osoby uciekające przed katastrofalnymi zmianami klimatu powinny być traktowani tak samo, jak te szukające azylu z powodu konfliktów zbrojnych czy represji, nie istnieje żadna konkretna podstawa prawna, która zmuszałaby inne kraje do otwarcia swoich granic przed tymi ludźmi.
A to niestety problem, który nie dotknie wyłącznie Tuvalu. Globalne zmiany klimatyczne są faktem – a wraz z nimi nadeszła intensyfikacja ekstremalnych zjawisk pogodowych, częstsze susze, pustynnienie obszarów oraz, oczywiście, wzrost poziomu oceanów. Już teraz procesy te zmuszają ludzi do ucieczki z zagrożonych klęską terenów, chociaż na razie jest to w dużej mierze proces przemieszczania się wewnątrz jednego kraju. Tak jednak nie będzie w nieskończoność. Filippo Grandi zdaje sobie z tego sprawę: „Musimy być gotowi na wielką falę ludzi, którzy opuszczą swoje domy mimo woli” - przestrzegał podczas tegorocznego szczytu w Davos. Bez konkretnej legislacji trudno będzie jednak wymusić przyjęcie uchodźców na państwach, które od lat prowadzą anty-migracyjną retorykę.
Nowe prawo międzynarodowe chroniące uchodźców klimatycznych musi powstać, bo jej brak grozi klęską humanitarną na niewyobrażalną skalę. Ale jego tworzenie wiązać się będzie z szeregiem trudnych zagadnień – od reprezentacji politycznej uchodźców i kwestię ich obywatelstwa, aż po bardziej trywialne sprawy, jak choćby status prawny umów takich jak ta, którą Tuvalu podpisało z Verisign. Dojście do konsensusu może zająć lata, a zmiany klimatu nie mają najmniejszego zamiaru zwalniać po to, byśmy mieli więcej czasu na osiągnięcie globalnego porozumienia. Do tego czasu znacznie więcej ludzi opuści swoje domy uciekając przed powodziami, suszami czy cyklonami, i będą oni zmuszeni liczyć na dobrą wolę innych krajów.
W tej kwestii Tuvalu ma akurat trochę szczęścia. Jeszcze w 2001 roku tamtejszy rząd zaapelował do Australii i Nowej Zelandii o umożliwienie migracji 3 tysiącom osób. I o ile australijscy dygnitarze zapowiedzieli, że nie mają zamiaru przyjmować w swoich granicach obywateli archipelagu, ówczesna nowozelandzka premier Helen Clark wykazała znacznie więcej zrozumienia. Obecnie Nowa Zelandia oferuje szansę migracji 75 osobom rocznie, ale tamtejszy rząd zapowiedział, że w przypadku sytuacji kryzysowej jest w stanie przyjąć znacznie więcej Tuvaluańczyków. Nawet jednorazowa „ewakuacja” całego archipelagu byłaby stosunkowo bezbolesna dla potencjalnych gospodarzy – nagłe przyjęcie 11 tysięcy ludzi to nic w porównaniu z sytuacją chociażby z tureckiego Gaziantep, gdzie na przestrzeni doby w mieście liczącym niecałe 2 miliony mieszkańców pojawiło się około 200 tysięcy uchodźców uciekających z Syrii przed wojną domową. Sytuacja obywateli Tuvalu jest nie do pozazdroszczenia – wizja opuszczenia swojej ojczyzny nigdy nie jest łatwa – ale przynajmniej nie wydaje się prawdopodobne, by zatonęli wraz ze swoimi wyspami przy akompaniamencie obojętności innych narodów. Organizacja Narodów Zjednoczonych mogłaby jednak wykorzystać kazus „tonącego archipelagu”, by raz na zawsze rozwiązać coraz bardziej palącą kwestię instytucji uchodźców klimatycznych w prawie międzynarodowym – bo im dłużej z tym zwleka, tym bardziej opłakane mogą być skutki.
Czytaj dalej:
Patterns of island change and persistence offer alternate adaptation pathways for atoll nations - badania na temat powiększającej się powierzchni Tuvalu
'One day we'll disappear': Tuvalu's sinking islands - reportaż The Guardian z Tuvalu
Waiting for the tide to turn: Kiribati's fight for survival - reportaż The Guardian z Kiribati
Comments