top of page

Powrót na most Simona Bolivara

Co prawda wciąż trwają walki pomiędzy skrajnie lewicowymi rewolucjonistami z FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia, istniejąca od pół wieku partyzantka) a rządem, w imię wielkiego biznesu łamie się prawa człowieka i wyniszcza naturalne środowisko, a miliony obywateli są tutaj uchodźcami w granicach własnego kraju – ale dla tych, którzy przekraczali przejście graniczne na moście Simona Bolivara, Kolumbia musiała jawić się jako wybawienie. Po ucieczce z upadłego państwa podobne wrażenie wywołać jednak nietrudno. W ostatnich latach, wraz z pogłębiającym się kryzysem ekonomicznym i politycznym, Wenezuelę opuściło około 6 milionów obywateli. Ponad 1,6 miliona udało się właśnie do Kolumbii. Teraz tysiące z nich na nowo przekracza granicę, by wrócić do ojczyzny, gdzie czeka ich głód, przemoc i niepewność.


Gorzkie powroty


To nie ich decyzja – większość pewnie zostałaby w Kolumbii, gdyby tylko mogła. Tamtejszy rząd też zdawał się być otwarty na pomoc uchodźcom, ustanawiając dodatkowe specjalne zezwolenia na pobyt, które umożliwiłyby części Wenezuelczyków legalne zatrudnienie i podleganie kolumbijskim prawom pracy. Ta decyzja, chwalona m.in. przez Urząd Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców, została ogłoszona w lutym tego roku. Miesiąc później w Kolumbii pojawił się pierwszy przypadek koronawirusa, a niedługo potem wprowadzono kwarantannę.


Dla Wenezuelczyków, którzy ledwo zaczęli sobie układać życie w nowym kraju, nowa sytuacja była bolesnym ciosem. Niewielu z nich ma podpisane umowy o pracę, spora część była kelnerami, taksówkarzami, dostawcami czy sprzedawcami ulicznego jedzenia. Niektórzy żebrali. Wybuch pandemii sprawił, że tysiące Wenezuelczyków zostało pozbawionych jedynego źródła dochodu, bo gdy Kolumbijczycy zamknęli się w domach, nagle zabrakło klientów. Wkrótce wielu imigrantów straciło także dach nad głową, bo chociaż prezydent Ivan Duque zapowiedział, że nie dopuści do eksmisji ani podwyżki czynszów w trakcie zarazy, jego nakazy często nie są respektowane przez właścicieli mieszkań.

Imigrantki sprzedają na ulicach Bogoty portmonetki i obrazy z wenezuelskich boliwarów. Galopująca inflacja uczyniła walutę praktycznie bezwartościową. / zdjęcie: Reg Natarajan


Drogi wiodące ze stołecznej Bogoty do Cúcuty, gdzie znajduje się graniczny most Simona Bolivara, zapełniły się więc uchodźcami wracającymi do kraju, z którego jeszcze niedawno uciekali. Ci, którzy mają pieniądze, podróżują autobusami, z powodu epidemii jeżdżącymi rzadko i często zatrzymywanymi przez policję. Biedniejsi muszą iść, a jest to droga długa – od Bogoty do najbliższej granicy z Wenezuelą jest ponad 550 kilometrów, około 2-3 tygodnie marszu – i potencjalnie niebezpieczna, sięgająca w niektórych miejscach ponad 2 tys. m n.p.m. Niektórzy próbują prosić o podwózkę, ale złapanie okazji graniczy z cudem – ruch jest niewielki, a nieliczni kierowcy boją się zakażenia koronawirusem.


Kraj upadły


W ojczyźnie nie mogą liczyć na znaczącą poprawę swojego losu. Większość uchodźców doskonale zdaje sobie sprawę, że nędza, jaką sprowadziła na nich pandemia w Kolumbii, tylko pogłębi się w Wenezueli. I to bynajmniej nie ze względu na koronawirusa; kryzys związany z globalną zarazą to tylko kolejny rozdział w długim paśmie nieszczęść, które dotykają ten kraj od blisko dekady. Wenezuela ma największe na świecie złoża ropy naftowej – tak duże, że wpływy z nich sponsorowały programy społeczne prezydenta Hugo Cháveza, który przez pierwsze lata swoich rządów znacząco zwiększył wydatki na opiekę zdrowotną, edukację i inicjatywy mające wyeliminować ubóstwo. To zresztą zapewniło mu w niektórych kręgach status ojca narodu – poziom życia zwyczajnych Wenezuelczyków rósł, spadały wskaźniki niedożywienia, budowano tanie mieszkania.


Wszystko to funkcjonowało niemal wyłącznie w oparciu o przychody ze sprzedaży ropy. Wenezuela stała się zakładnikiem swoich złóż, podczas gdy inne gałęzie gospodarki gwałtownie hamowały. Importowano ponad dwie trzecie żywności oraz zdecydowaną większość lekarstw i sprzętu medycznego. System ten mógł funkcjonować tylko pod warunkiem, że światowe ceny ropy stale rosły lub przynajmniej utrzymywały się na odpowiednio wysokim poziomie. W 2008 roku, wraz z globalnym kryzysem finansowym, spadł popyt na czarne złoto. Wówczas ceny zaczęły pikować: na przestrzeni zaledwie sześciu miesięcy cena baryłki zmalała ze 140 do zaledwie 32 dolarów.


Chávez przetrwał pierwszy krach, choć w kraju szybko zaczęto odczuwać problemy związane z polityką opartą wyłącznie na jednym surowcu. Drugiego, który rozpoczął się jesienią 2014 roku, już nie doczekał – zmarł kilkanaście miesięcy wcześniej po długiej walce z nowotworem. Zastąpił go Nicolás Maduro, który od samego początku był na straconej pozycji: obejmował stery państwa funkcjonującego wyłącznie dzięki eksportowi ropy naftowej, której cena wkrótce znowu zaczęła spadać. Nowy prezydent odziedziczył też po Chávezie coraz bardziej odczuwalne niedostatki podstawowych towarów, atmosferę czołgającej się wojny klasowej i galopującą inflację – i nie zrobił absolutnie nic, by te problemy rozwiązać. Zamiast tego kontynuował politykę gospodarczą poprzednika, wpychając Wenezuelę coraz głębiej w kryzys, brutalnie rozprawiając się z protestami i wchodząc w ostry konflikt z parlamentem.


Sześć lat prezydentury Maduro to prawdziwa implozja wenezuelskiej ekonomii. Na półkach sklepowych brakuje praktycznie wszystkiego, wojsko i prorządowe grupy paramilitarne twardą ręką rozprawiają się z protestującymi obywatelami, bezrobocie szacuje się na 45%, kraj od trzech lat znajduje się na 188. pozycji w rankingu państw, w których najłatwiej prowadzi się działalność gospodarczą – niżej są tylko Somalia i Erytrea. Ponad 90% ludności żyje na skraju ubóstwa, dodatkowo pogłębionego przez sankcje nałożone przez Zachód w odpowiedzi na panujący tam kryzys prezydencki. W 2017 roku przeciętny Wenezuelczyk schudł o ponad 11 kilogramów. Na tzw. „dietę Maduro” nie przechodzi tylko rządząca elita i sam prezydent, równie przysadzisty co w dniu objęcia urzędu.

Demonstracja w Caracas, 2014 rok. Protesty towarzyszą prezydenturze Maduro od samego początku jego rządów. / źródło: Carlos Díaz


Wsparcia z zagranicy dociera tutaj za mało, by starczyło dla wszystkich – pomoc humanitarną próbuje dostarczać Kolumbia, Brazylia, Stany Zjednoczone oraz organizacje pozarządowe, takie jak Czerwony Krzyż. Nie życzy sobie jej jednak sam Maduro, określając ją mianem „imperialistycznego spisku”, mającego pozbawić go władzy. Nic dziwnego więc, że exodus Wenezuelczyków określa się nie jako masową migrację, a kryzys uchodźczy. Z kraju uciekło około 6 milionów ludzi – prawie tyle samo, co Syryjczyków podczas tamtejszej wojny domowej.


Walka z pandemią przy świetle latarek


Teraz dziesiątki tysięcy wraca do ojczyzny, bynajmniej nie z wyboru, a z braku innych opcji. W Wenezueli czeka ich to samo, co w dotkniętej pandemią koronawirusa Kolumbii – głód, nędza i brak perspektyw. Wracają głównie dlatego, żeby mieć zapewniony dach nad głową i by w trakcie zarazy być z własnymi rodzinami. Pod koniec maja organizacje wspomagające uchodźców zebrały wprawdzie 700 milionów euro, mające pomóc Wenezuelczykom w potrzebie, ale do tego czasu granicę zdołało przekroczyć z powrotem co najmniej 70 tysięcy ludzi. Im te fundusze już nie pomogą.


Zamiana Kolumbii na Wenezuelę w trakcie globalnej pandemii może być zresztą decyzją tragiczną w skutkach. Po powrocie do ojczyzny uchodźcy trafią do przymusowej dwutygodniowej izolacji, często w opustoszałych szkołach i halach sportowych, z ograniczonym dostępem do jedzenia, wody pitnej czy łóżek, w sąsiedztwie innych potencjalnych zarażonych. Chociaż jedno trzeba Maduro przyznać – na doniesienia o wirusie zareagował błyskawicznie. W kilka dni po zarejestrowaniu pierwszego przypadku wprowadzono kwarantannę, a publiczną telewizję opanowały apele o pozostawanie w domach, mycie rąk i noszenie maseczek. Trudno co prawda wierzyć w oficjalne dane, mówiące o niecałych 3,5 tysiącach przypadków zachorowań i 28 zgonach – aktywiści z Human Rights Watch określili je wprost mianem „absurdalnych” – tym bardziej, że tamtejsza służba zdrowia ma bardzo ograniczone możliwości przeprowadzania testów. Gdyby jednak Maduro zbagatelizował wirusa tak, jak inny południowoamerykański autokrata, Jose Bolsonaro, epidemia w Wenezueli mogłaby się skończyć hekatombą.


W całej Wenezueli jest bowiem zaledwie 80 miejsc na oddziałach intensywnej terapii, a na każde 10 tysięcy obywateli przypada zaledwie 8 szpitalnych łóżek. To sytuacja dramatyczna w normalnych warunkach – a co dopiero w trakcie pandemii wysoce zakaźnego wirusa. W szpitalach często brakuje też prądu (doktorzy wspominają o sytuacjach, gdzie operacje trzeba było przeprowadzać w świetle latarek lub telefomów), co uniemożliwia pracę respiratorów. No i pozostaje kwestia samych lekarzy: w przeciągu ostatniej dekady z kraju uciekło ponad 25 tysięcy pracowników medycznych, a ci, którzy zostali, bywali zwalniani za publiczne wypowiedzi na temat niedoborów sprzętu. W centrach, do których kierowani są migranci, za opiekę odpowiadają nie doktorzy, a żołnierze gwardii narodowej, jeszcze niedawno brutalnie tłumiący antyrządowe protesty.


Razem w obliczu głodu


Wypowiedzi uchodźców powracających do Wenezueli łamią serce. Niektórzy zostali po powrocie potraktowani niemalże jak zdrajcy, którzy najpierw opuścili swoją ojczyznę, a teraz wystawiają ją na dodatkowe zagrożenie i koszta. Nie mają też złudzeń, że nie czeka ich tutaj świetlana przyszłość. Wracają, bo – jak mówił w rozmowie z serwisem NPR Sala, jeden z migrantów - „jeśli mają głodować, to przynajmniej będą głodować ze swoimi bliskimi”.

Przejście graniczne w stronę Kolumbii na moście Simona Bolivara. / źródło: Wilsanmo


Przez jakiś czas na pewno nie zawitają znowu w Kolumbii. Co prawda tamtejszy rząd wprowadził przed pandemią rozwiązania mające ułatwić Wenezuelczykom znalezienie pracy i korzystanie z pomocy państwa, ale w obliczu zarazy zamknął granice na nowych przybyszy. Dla uchodźców powrót do ojczyzny to więc, przynajmniej na razie, bilet w jedną stronę – o ile nie chcą płacić przemytnikom sporymi sumami (których zazwyczaj nie mają) lub usługami seksualnymi. Tymczasem każdy kolejny miesiąc na „diecie Maduro” osłabia ciało i odziera z godności, zmuszając ludzi do nurkowania w śmietnikach lub jedzenia dzikich zwierząt. Nie ma się też co łudzić, że zmiana władzy nastąpi bezboleśnie i przyniesie natychmiastowe efekty, bo Wenezuela to w tym momencie kraj praktycznie upadły, który z obecnej sytuacji będzie wychodzić przez lata. Globalna pandemia koronawirusa na chwilę zatrzymała masowy exodus tamtejszych obywateli, ale gdy tylko się skończy, tłumy znowu zgromadzą się na moście Simona Bolivara, by szukać jakiejkolwiek szansy na lepsze życie za granicą. Pytanie tylko, czy w obliczu kryzysu spowodowanego zarazą Kolumbia nadal będzie w stanie ich przyjąć.

Źródła:

0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page