top of page

Smok kusi antylopy

Plaże w okolicach leżącego na tanzanijskim wybrzeżu Bagamoyo większość turystów zachwycają, ale mogą straszyć tych, którzy są szczególnie wrażliwi na koncentrację ducha historii - zwykle bolesnej. Bagamoyo jest teraz mało wyróżniającym się portowym miasteczkiem, którego dziejowa istotność zdaje się oscylować teraz w okolicach minimum sinusoidy. To podczas ostatniego maksimum gromadził się się ten ból, który czeka na historycznie wyczulonych turystów. Przypadło ono na pierwszą połowę XIX wieku, kiedy nadmorska miejscowość kwitła jako przyczółek handlarzy kością słoniową i niewolnikami, względnie - punkt startowy dla białych wypraw do jądra ciemności. Gdy czarni ludzie przestali być towarem, a kość słoniową i inne skarby Afryki zaczęto wozić nowo wybudowaną koleją do Dar es Salaam, ważne wydarzenia zaczęły omijać Bagamoyo. Pod ich nieobecność znajdujące się teraz na listach “must see” przewodników Lonely Planet kwatery handlarzy (i przez jakiś czas kolonizatorów) niszczył morski wiatr i równikowe słońce. Tak było przez sto lat.


Po stu latach mieszkańcy Bagamoyo usłyszeli, że być może znowu staną się uczestnikami historii, o wiele większej, choć o wiele mniej bolesnej. Przyjeżdżający coraz liczniej na kontynent Chińczycy obiecali Tanzanijczykom port, jakiego wschodnia Afryka nie widziała. Budowa wartej 10 miliardów dolarów infrastruktury w praktyce oznaczałaby koniec Bagamoyo i jego piaszczystych plaż, ale mieszkańcom to nie przeszkadzało. Obudziła się w nich nadzieja na cywilizacyjny skok, rozbudzana publikowanymi w prasie wizualizacjami handlowego kompleksu przyszłości, otoczonego nowoczesnymi domami i szkołami. Entuzjazm budził też harmonogram projektu. Całość miała być gotowa w kilka lat. Na 2020 planowano przyjęcie pierwszych kontenerowców, pełnych chińskich produktów.


W 2020 wiadomo już, że żaden kontenerowiec w najbliższym czasie do istniejącego tylko w konceptualizacjach portu nie zawinie. W ogóle pod znakiem zapytania stoi przyszłość całego projektu, który od zmiany władzy w Tanzanii w 2016 roku przeszedł cykl niespokojnych negocjacji, wznowień i wstrzymań. Od jesieni jego status jest niejasny. Wiadomo za to na pewno, że Tanzańczycy, a przynajmniej ich elity, nie są tak entuzjastycznie do niego nastawieni jak kilka lat wcześniej. “Ci inwestorzy przychodzą do nas, oferując warunki, które mogą zostać zaakceptowane tylko przez wariatów” - grzmiał John Pombe Magufuli, prezydent kraju, który doszedł do władzy niesiony falą antyglobalistycznego populizmu, w Afryce mającego naturalnie silny antykolonialny komponent.


Historia portu w Bagamoyo i liczne zwroty akcji na drodze do jej (nie)realizacji są w pewnym sensie synekdochą chińskiego zaangażowania w Afryce, które tak naprawdę zaczęło się początkiem XXI wieku od akcesji Chin do Światowej Organizacji Handlu. Było to symboliczne zakończenie ery chińskiego zamknięcia na świat, dokończenie dzieła Denga Xiaopinga, w znacznej mierze odpowiedzialnego za rozpoczęcie integracji Państwa Środka ze światową gospodarką. Grunt pod chińską działalność na kontynencie był już przygotowany - dyplomaci azjatyckiego giganta od początku powoływali się na wsparcie, jakiego Mao Zedong udzielał Afrykanom w latach 60., w dobie dekolonizacji i zawiązywania się bloku państw niezaangażowanych w zimną wojnę pomiędzy Zachodem a europejskim Wschodem. Tam, gdzie trzeba było walczyć o niepodległość, Chińczycy wysyłali pieniądze, broń i doradców. Skorzystał na tym antyapartheidowski Afrykański Kongres Narodowy z RPA, a także Afrykański Narodowy Związek Zimbabwe, którego lider, Robert Mugabe, rządził później krajem przez trzy dekady. Symbolem wsparcia z dalekiej Azji stała się licząca prawie dwa tysiące kilometrów linia kolejowa, łącząca Dar es Salaam z zambijskim Kapiri Mposhi, której konstrukcja wywołała oburzenie zachodnich komentatorów, obawiających się “setek, jeśli nie tysięcy hunwejbinów zalewających już pogrążoną w problemach Afrykę”.


Kilka dekad później hunwejbinów (członków komunistycznej młodzieżówki z okresu rewolucji kulturalnej) może i nie ma - są za to żołnierze Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i setki tysięcy pracowników okresowych oraz całkiem spora chińska diaspora, której przedstawicieli można spotkać w niemalże każdym większym mieście pomiędzy Kapsztadem a Kairem. Budują, doradzają, handlują, zdobywają doświadczenie i kumulują kapitał - chińscy pracownicy na tropikalnych delegacjach zarabiają wielokrotność swoich krajowych pensji. Przede wszystkim jednak pilnują interesów wschodzącego imperium. Nikt nie ma złudzeń, że to o jego interesy właśnie chodzi. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek zaangażowanie Chin ma wyłącznie pragmatyczną motywację, przezierającą przez wątły puder pomocy międzynarodowej. Wielu to nie przeszkadza. Chińczycy mówią o wspólnym interesie regionów świata, które do niedawna znajdowały się na peryferiach światowej gospodarki i sumienia, odwołując się symboli z czasów Mao i rodzącej się afrykańskiej niepodległości. Afrykanie widzą szansę na dalszą emancypację, zerwanie z tradycyjną zależnością od Europy i Ameryki - także tą symboliczną.


W rozmowie z reporterem New York Timesa, ówczesna minister finansów Namibii podsumowała to tak: “Przywitaliśmy Chiny z entuzjazmem, ponieważ po raz pierwszy zaoferowały nam alternatywę dla zachodniocentrycznej narracji”. Jej elementem było cicho przyjmowane założenie, że sukces gospodarczy państw zachodnich oznacza posiadanie uniwersalnej recepty na progres. Z tego założenia właśnie wynika specyfika większości zachodnich programów pomocowych, przede wszystkim pożyczek udzielanych państwom Afryki przez ich zachodnich partnerów, w tym instytucje międzynarodowe. Wypłata pieniędzy w ramach takich programów jest silnie uzależniona od reform, do których odbiorca się zobowiązuje, nie zawsze korzystnych: czasami wymagana jest postępująca demokratyzacja, innym razem z kolei oczekuje się liberalizacji handlu, zabójczej dla niedorozwiniętych sektorów krajów docelowych. Chiny nie oczekują od nikogo strukturalnego dostosowania. To argument przekonujący wielu afrykańskich liderów, zarówno tych odrzucających zachodni model gospodarczy, jak i tych, którym nie w smak polityczne strukturalne dostosowanie.


Istnieje wystarczająco dużo przykładów udowadniających tezę, że nawet najbardziej demokratyczne z krajów nie uprawiają w stosunkach międzynarodowych czystego liberalizmu, gry soft power i dyplomacji spełniającej ideał Woodrowa Wilsona. Z tego powodu od czasu do czasu w Europie bądź w Stanach rozpętuje się medialna wojna na skutek ujawnienia informacji o wsparciu udzielanym przez Zachód liderom krajów o dosyć swobodnym podejściu do deklaratywnie fundamentalnych praw człowieka i politycznych swobód. Chiny są na tyle duże i wyemancypowane z okowów powojennego ładu, że nie przeszkadza im utrzymywanie jawnych stosunków z krajami, do których Zachód wysyła tylko emisariuszy incognito. Chińczyków nie interesuje demokracja. Pozwalają swoim partnerom układać krajowe stosunki polityczne wedle własnych upodobań, chętnie jednak dzieląc się swoim doświadczeniem chociażby w nadzorowaniu niepokornych obywateli i regulowaniu swobody wypowiedzi.


Wielu Afrykanów w dzisiejszych Chinach widzi wzór do naśladowania. Odpowiadają im nawiązania do wspólnej przeszłości w antyimperialnym biegunie, tani i pozornie niezobowiązujący pieniądz oraz rozmach przy planowaniu projektów takich jak siedziba Unii Afrykańskiej w Addis Ababie, elektrownia wodna Caculo Cabaca w Angoli czy wspomniana linia kolejowa (tych planuje się dziesiątki). Korzystają z niedrogich towarów i usług dostarczanych w wielkiej skali przez chińskie firmy, co dla rzeszy mieszkańców Afryki oznacza przełamanie konsumpcyjnego wykluczenia. Jednocześnie pojawiają się oznaki zaniepokojenia czy też otwartego niezadowolenia z chińskiej aktywności gospodarczej na kontynencie. Celowość wielu projektów jest kwestionowana, a niektóre z nich, jak wspomniany port w Bagamoyo, władze odwlekają w nieskończoność. Kontrastuje to z entuzjastyczną atmosferą sprzed kilku lat, kiedy to Robert Mugabe wygłaszał płomienne mowy dziękczynne do prezydenta Xi Jinpinga, który “robi to, czego oczekiwaliśmy od kolonizatorów z wczoraj”. Mugabe niechcący zasugerował to, o czym teraz mówi się głośno - czyżby Chiny kolonizowały Afrykę?

Dane nie są jednoznaczne. Z jednej strony Chiny wciąż nie są największym inwestorem w Afryce i pomimo wyraźnego trendu wzrostowego, środki, które płyną na kontynent z Państwa Środka są mniejsze niż te, które na inwestycje przeznaczają gracze o ugruntowanej w Afryce pozycji: Stany Zjednoczone i Europa, przede wszystkim Francja i Wielka Brytania, co nie zaskakuje. Z drugiej, rozkład chińskich wydatków ma coś, co można określić jako kolonialny sznyt. O ile wśród inwestycji zachodnich dominują te typu greenfield, to Chińczycy skupiają się na przejęciach i fuzjach. Mówiąc prościej, zachód w Afryce wydaje pieniądze głównie na tworzenie nowych biznesów, zupełnie od zera. Chiny natomiast kupują przedsiębiorstwa lokalne później je rozwijając. Wiele mówią także dane pokazujące którymi sektorami przede wszystkim interesują się Chińczycy. Nie powinno zaskakiwać, że pierwsze miejsce zajmuje wydobycie.


Kopalnie są dumą chińskich inżynierów, którzy tysiącami przyjeżdżają do miejsc takich jak Swakopmund w Namibii, gdzie kilka lat temu otworzono drugą największą kopalnię uranu na świecie. Warty prawie 5 miliardów dolarów projekt miał jasne przeznaczenie - zapewnić nieprzerwane dostawy surowca niezbędnego do jak najszybszego porzucenia węgla. Uran płynie wyłącznie nad Jangcy. Podobnych projektów w krajach Afryki jest wiele. Są zwykle finansowane przez chińskie kredyty, które, jak się okazuje, wcale nie są bezwarunkowe, co zauważa cytowana wcześniej namibijska minister: “Chińczycy mówią, że chcą byśmy byli panami własnego przeznaczenia (...), ale mają swoje warunki”. Kredyty udzielane są w większości na projekty o znaczeniu strategicznym dla Chin, które muszą być realizowane przez chińskich wykonawców, a potem także przez Chińczyków zarządzane. “Chcą de facto kontrolować wszystko, także ciężko uznać sytuację za opłacalną”, kontynuuje minister.


To tej kontroli obawia się rosnące grono afrykańskich liderów. Niektórzy mówią wprost o debt-trap diplomacy (dyplomacji pułapki długu) polegającej na uzależnianiu słabych państw od zagranicznych źródeł finansowania i przejmowaniu biznesów finansowanych z kredytów, których kredytobiorcy nie są później w stanie spłacić. Przykładowo, w tej chwili zobowiązania Dżibuti wobec chińskiego rządu przekraczają możliwości budżetowe. Innym nie podoba się to, że Chińczycy zarządzają swoimi biznesami w sposób podobny do europejskiego sprzed kilku dekad: w najlepszym razie protekcjonalny, w najgorszym - neokolonialny. W 2010 w Zambii oskarżono kilku chińskich menedżerów kopalni o próbę zabójstwa: otworzyli ogień do pracowników, którzy podobno agresywnie domagali się respektowania praw pracowniczych i podwyżek. Zarząd wspomnianej namibijskiej kopalni oskarżano o wypłacanie jednej trzeciej namibijskiej płacy minimalnej zatrudnianym miejscowym pracownikom. Częste są także oskarżenia o otwarty rasizm chińskich robotników w stosunku do ich afrykańskich kolegów, zdecydowanie przekraczający nierówne traktowanie w pracy. Reporterzy New York Timesa zebrali całą kolekcję historii kenijczyków, którzy bywali wyzywani, poniżani, przedrzeźniani, a czasem nawet bici.


Takie sytuacje powodują, że zaczęto podważać misternie tkaną chińską opowieść o sino-afrykańskiej przyjaźni, która ma uwiarygadniać tezy o wzajemnych korzyściach płynących ze współpracy. Senegalski politolog Tidiane N’Diaye w książce “Żółte i czarne - historia chińskiej obecności w Afryce” udowadnia, że motywacje chińskiej eksploracji sprzed kilkuset lat nie były bynajmniej pokojowe, a Chińczycy gardzili (i wciąż gardzą) mieszkańcami Czarnego Kontynentu przynajmniej tak samo jak biali kolonizatorzy. Podobnie jak oni, mieli nieposkromiony apetyt na to, co można z Afryki wywieźć i przetworzyć.

Czym jest zatem Afryka dla Chin? Jest tym samym czym były Chiny dla zachodu kilka dekad temu. Przede wszystkim źródłem surowców i potencjalnym rynkiem zbytu dla chińskiego eksportu. Okazjonalnie, rezerwuarem dyżurnych dostarczycieli politycznego wsparcia, kiedy na forach międzynarodowych potrzebne jest legitymizowanie kontrowersyjnych działań chińskiego rządu. Czy potencjalnym partnerem? Można w to wątpić. Chiny są przede wszystkim pragmatyczne, maskując ewidentną asymetrię w relacjach z krajami Afryki za pomocą mitu pokojowej i bezinteresownej współpracy Globalnego Południa. W chińskim repertuarze narzędzi polityki międzynarodowej jest miejsce na pozorne sprzeczności. Państwo środka stosuje taktykę aktualnie uznawaną za użyteczną, mając na widoku leżący daleko w przyszłości horyzont. Czym są Chiny dla Afryki? Pewnie kolejnym dużym graczem, który kontynent wykorzystuje instrumentalnie. Tym razem jednak po bolesnych doświadczeniach głębokiej podległości, Afrykanie są wyczuleni na zagrożenia. Afrykańscy liderzy bez względu na proweniencję i motywację po prostu odpowiadają na zaproszenie chińczyków i “wsiadają do szybkiego pociągu rozwoju”, ale zdają się zauważać, że być może będzie trzeba z niego w odpowiednim momencie wyskoczyć.

Comentarios


bottom of page