top of page

Pierwszy przewrót pandemii

We wtorek 18 sierpnia doszło do pierwszego udanego zamachu stanu ery koronawirusa: junta przejęła władzę w Mali. Pozbawiony wsparcia ludu rząd Ibrahima Boubacara Keïty został obalony przez wojskowy Komitet Ocalenia Narodowego pod wodzą pułkownika Assimi Goity, prezydent oraz ministrowie zostali aresztowani i umieszczeni w obozie Kati, kolebce rebelii. Obyło się bez ofiar: w nocy z wtorku na środę Keïta ogłosił swoją rezygnację, a na ulicach stołecznego Bamako pojawiły się tysiące Malijczyków, świętujących sukces armii. Początkowy entuzjazm może jednak nie potrwać zbyt długo, bo chociaż wielu obywateli oskarżało dotychczasowy rząd o brak gospodarczej inicjatywy, niezdolność do efektywnej walki z ruchami separatystycznymi i dżihadystami, zaniedbania w odpowiedzi na epidemię koronawirusa oraz korupcję, przyszłość kraju w następstwie przewrotu to jeden wielki znak zapytania.


Pucz z woli ludu


Żołnierze z Komitetu Ocalenia Narodowego obstają przy tym, że żadnego zamachu stanu nie było. Pułkownik Ismaël Wagué powtarza jak mantrę, że „porządek konstytucyjny nie został naruszony”. Faktem jest, że dotychczasowy prezydent, Ibrahim Boubacar Keïta, sam ogłosił rezygnację. „Nie chcę rozlewu czyjejkolwiek krwi w celu utrzymania mnie u władzy” – mówił we wtorek w nocy na puszczonym w publicznej telewizji wystąpieniu. Ale położenie nacisku na bezkrwawy przebieg całego procesu ma raczej na celu podważenie zasadności sankcji i złagodzenie nieuchronnych politycznych następstw przejęcia kraju przez juntę. Uniknięto ofiar, ale był to pełnoprawny zamach stanu: z aresztowaniami rządzących, wystrzałami na ulicach i rozpadem quasi-demokratycznych instytucji. Pozostaje niepewność, czy armia wywiąże się z zapowiedzi organizacji wolnych wyborów, których daty na razie nie podano.

Keïta przejął władzę w następstwie przewrotu w 2012 roku. Teraz sam został zmuszony do rezygnacji przez wojskowych. / zdjęcie: Claude TRUONG-NGOC


Dla Malijczyków ten brak stabilności stał się przez ostatnie lata chlebem powszednim. To kraj, w którego granicach za sprawą decyzji białych kartografów znalazły się ludy nie tylko nie mające ze sobą nic wspólnego – ale wręcz pozostające w otwartych konfliktach. Na północy, gdzie rozpościera się Sahara, żyją niegdysiejsi koczownicy o berberskich korzeniach: Tuaregowie i Maurowie. Ci pierwsi od ponad stu lat próbują zyskać niezależność: pierwsze większe powstania, jeszcze przeciwko Francuzom, przeprowadzono w czasach I wojny światowej, ostatnie, wymierzone w rząd Mali, rozpoczęło się w 2012 roku i przyczyniło się do poprzedniego zamachu stanu, w którym władzę stracił prezydent Amadou Toumani Touré. Na północy działają także dżihadystyczni bojownicy, w tym Ansar al-Din, grupa bezpośrednio podlegająca Al-Kaidzie.


W centralnej części kraju od kilku lat wzmagają się zwyczajowe konflikty etniczne pomiędzy społecznościami rolniczymi, należącymi głównie do plemion Dogon i Bambara, oraz na wpół koczowniczymi pasterzami Fulani. Z powodu postępujących zmian klimatu, powodujących jeszcze częstsze susze i wahania w intensywności opadów, grupy rywalizują o dostęp do wody i ziemi uprawnej, regularnie sięgając po broń. Odkąd w 2015 roku starcia przybrały na sile, w regionie Mopti w środkowym Mali systematycznie dochodzi do masakr na ludności cywilnej. Jej ofiarami są zazwyczaj Fulani, sprawcami – grupy samoobrony Dogon i Bambara. Ale przemoc jest obustronna. Tylko w ubiegłym roku w zorganizowanych akcjach zamordowano co najmniej 456 osób. W najgorszej masakrze, którą przeprowadzono 23 marca, napastnicy z plemiona Dogon zabili 160 Fulani i spalili niemal każdą chatę w wioskach Ogossagou i Welingara.


Teraz tę niestabilność wewnątrz Mali pogłębiła epidemia koronawirusa. Jeśli spojrzeć wyłącznie na oficjalne statystyki, kraj nie radzi sobie źle: ma niecałe 2700 potwierdzonych przypadków i 125 zgonów. Ale obywatele nie ufają liczbom podawanym przez (do niedawna) rządzących. Wielu Malijczyków uważa, że władza specjalnie ukrywała przed opinią publiczną pierwsze przypadki zakażeń, żeby móc bez problemu przeprowadzić wybory parlamentarne 29 marca. Informację o pojawieniu się koronawirusa w kraju podano zaledwie cztery dni wcześniej, z kolei trzy dni przed głosowaniem porwany został Soumaila Cissé, lider opozycji. Wybory ostatecznie odbyły się w zaplanowanym terminie, ale frekwencja już wtedy powinna dać Keïcie do myślenia – do urn poszło zaledwie 35% obywateli. Zaledwie sześć tygodni później zaczęły się masowe protesty, które ostatecznie doprowadziły do przejęcia władzy przez wojsko.


Junta w izolacji


Armia stara się z całych sił przekonać opinię międzynarodową, że jej działania były zgodne z wolą Malijczyków. Ma ku temu niezłe podstawy: tuż po przewrocie na ulice Bamako wyszły tysiące ludzi, wyrażających swe poparcie dla wojska. Zamach stanu udało się przeprowadzić bez ofiar – przynajmniej oficjalnie – a nowa elita zapowiada rozpisanie nowych wyborów w „rozsądnych granicach czasowych”. Ale konsekwencje przewrotu i tak były natychmiastowe. Rada Bezpieczeństwa ONZ chóralnie zażądała uwolnienia więźniów politycznych, potępiła juntę i zażądała powrotu konstytucyjnego porządku. Głośnym przeciwnikiem obalenia Keïty jest Francja, która od 2013 roku wspiera Mali w walce z dżihadystami na północy. Wspólnota Gospodarcza Państw Afryki Zachodniej (ECOWAS) zawiesiła członkostwo kraju, nałożyła na niego sankcje i zaapelowała o uwolnienie dotychczasowego prezydenta.

Szkolenie paramilitarnej grupy Ganda Izo w Sévaré w centralnym Mali. / zdjęcie: Katarina Höije (VOA)


Ale nawet pomimo poparcia dla Ibrahima Boubacara Keïty na arenie międzynarodowej, jego powrót na stanowisko wydaje się niemożliwy. Prezydent na długo przed zamachem stanu stracił poparcie ludu. Jego wybór na drugą kadencję w 2018 roku został zakłócony protestami tysięcy Malijczyków w Bamako; już wtedy niewielu łudziło się, że Keïta zdoła odzyskać kontrolę nad krajem w coraz większej mierze kontrolowanym przez separatystyczne bojówki, islamistyczne organizacje oraz etniczne milicje, dokonujące kolejnych ataków i masakr bez ponoszenia żadnej odpowiedzialności. Koronawirus nie był głównym czynnikiem w obaleniu władzy w Mali; był kolejnym problemem, z którym władza nie potrafiła sobie poradzić.


Sęk w tym, że nawet skorumpowany, rachityczny gabinet z Keïtą na czele mógłby okazać się lepszą alternatywą dla kraju. Pozbawiona międzynarodowego wsparcia junta musi na własną rękę umocnić swoją władzę, głośno podważaną zarówno przez najbliższych sąsiadów, jak i globalne mocarstwa. I nawet jeśli wierzyć zapewnieniom wojskowych (do których warto podchodzić ze zdrową dawką sceptycyzmu), że przewrót był ruchem niezbędnym, by nie pozwolić na dalsze pogłębianie się chaosu, i że demokratyczne wybory zostaną rozpisane w najbliższym możliwym terminie – armia tym zamachem stanu może popchnąć Mali na skraj całkowitego bezładu.


Nieuchronny powrót wojny


Upadek konstytucyjnego porządku w połączeniu ze stanem wyjątkowym spowodowanym pandemią to idealny moment na ponowne przebudzenie separatystów z północy, dążących do stworzenia niepodległego państwa Azawad. W 2012 roku udało się osiągnąć ten cel, chociaż niezależność regionu trwała przez zaledwie dziesięć miesięcy. Teraz Tuaregowie mogą powstać ponownie, widząc dla siebie szansę w chaosie na południu. A że roszczą sobie pretensje do ponad połowy powierzchni państwa, obejmując swoimi żądaniami Saharę i Sahel – ewentualna rebelia byłaby ogromnym zagrożeniem dla terytorialnej jedności Mali. Zagrożeniem, z którym osamotniona na arenie międzynarodowej i skupiona na umocnieniu swojej pozycji junta Komitetu Ocalenia Narodowego mogłaby sobie nie poradzić.

Tuarescy bojownicy z flagą niepodległego Azawadu. / zdjęcie: Magharebia.


Obalenie Keïty i wewnętrzne zamieszanie może też na nowo rozbudzić ambicje dżihadystów. Państwa biedne, pogrążone w kryzysie autorytetu, to kuszący łup dla religijnych fundamentalistów, którzy mogliby utworzyć w północnym Mali quasi-państwo na modłę ISIS. Najprawdopodobniej wywołałoby to sprzeciw umiarkowanych tuareskich rebeliantów, którzy nie chcą czynić z Azawadu kraju na prawach szariatu – i rozpętałoby kolejny konflikt.


Nawet jeśli armii udałoby się stłumić ewentualny niepodległościowy zryw Tuaregów i przepędzić wspieranych przez Al-Kaidę dżihadystów, pozostaje kwestia konfliktów etnicznych w centralnej części kraju. Te sięgają znacznie głębiej niż wzmożona aktywność religijnych fundamentalistów, bo starcia pomiędzy pasterzami Fulani a społecznościami opartymi przede wszystkim o uprawę roli to chleb powszedni także w innych państwach regionu. Wraz ze zmianami klimatu i częstszymi ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi będą one przybierać na sile, a Mali nie rozwiąże tej kwestii w pojedynkę. Oczywiście, powstrzymanie samowoli etnicznych milicji i postawienie ich przed odpowiedzialnością za liczne masakry powinno być jednym z priorytetów, ale w dalszej perspektywie problemu przemocy w regionie Mopti nie rozwiąże się gradem nabojów z wojskowych karabinów. Potrzebna będzie współpraca z sąsiadami i wypracowanie długofalowej strategii w walce z katastrofalnymi skutkami zmieniającego się klimatu – a to może okazać się niemożliwe, jeśli międzynarodowa społeczność nie uzna następcy Keïty za praworządnego.


Malijski Chomeini, afrykański Iran


Perspektywa pozostania przy władzy może kusić Komitet Ocalenia Narodowego, ale to droga donikąd. Trudno sobie wyobrazić, by ONZ lub ECOWAS potulnie pogodziły się z pojawieniem się nowej dyktatury wojskowej na mapie regionu, a pozbawione militarnego i humanitarnego wsparcia Mali stałoby się łatwym łupem dla organizacji, które chciałyby uczynić z północnej części kraju przyczółek dla radykalnego islamu. Jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby uwolnienie Keïty oraz innych więźniów politycznych, pozwalając im na wyjazd za granicę (poprzedni prezydent – obalony w 2012 roku Amadou Toumani Touré – znalazł azyl w sąsiednim Senegalu), i rozpisanie kolejnych wyborów. Ostatni punkt może się jednak okazać niemożliwy do realizacji, przynajmniej do czasu zażegnania zagrożenia koronawirusem.


Ale wybory obciążone są dodatkowym ryzykiem, niezwiązanym z pandemią. Jeśli do nich dojdzie, naturalnym wyborem byłby imam Mahmoud Dicko, lider protestów przeciwko Keïcie i sprzymierzeniec wojskowej interwencji. Wykształcony w Arabii Saudyjskiej kleryk przez lata zyskał gigantyczny wpływ na lokalną scenę polityczną; w zeszłym roku był głosem demonstracji po masakrze w Ogossagou, które doprowadziły do ustąpienia premiera Soumeylou Boubèye Maïgi ze stanowiska. W przeszłości sprzeciwiał się także szerszym prawom dla kobiet oraz społeczności LGBT. Głośno opowiadał się również za negocjacjami z fundamentalistami religijnymi na północy i brał udział w rozmowach pokojowych z Ansar Al-Din. Jeden z wiodących nigeryjskich dzienników, P.M. News, nazwał go malijską wersją ajatollaha Chomeiniego.


Dicko publicznie zarzeka się, że nie ma ambicji politycznych i kreuje się na orędownika dialogu, ale elekcja jego lub jego protegowanego na stanowisko prezydenta, szczególnie w połączeniu z preferowaną agendą ustępstw wobec ugrupowań islamistycznych, popchnęłaby Mali w stronę stania się państwem stricte wyznaniowym. To z kolei zwiastowałoby kłopoty dla 5% społeczeństwa, które wyznaje tradycyjne afrykańskie religie animistyczne lub chrześcijaństwo, i pogłębiłoby podziały pomiędzy płciami. Może więc Ibrahim Boubacar Keïta ratując własną skórę uratował Mali przed rozlewem krwi – ale nie odsunął widma chaosu, w który może w kolejnych miesiącach popaść jego ojczyzna.

 
 
 

Comments


bottom of page