Czterdzieści lat niepokoju
- Michał Borkowski
- 25 kwi 2020
- 6 minut(y) czytania
Chłopiec z latawcem Khaleeda Hosseiniego, amerykanina afgańskiego pochodzenia, odniósł rzadko spotykany jak na debiut globalny sukces sprzedając się w milionach egzemplarzy. Wydana półtora roku po natowskiej interwencji w ojczyźnie pisarza, książka przedstawiając pełną dramatycznych zwrotów historię uchodźcy Amira wciąż pomaga zachodnim czytelnikom zrozumieć tragedię mieszkańców afgańskiego cmentarzyska imperiów. Gdyby Hosseini pisał Chłopca... dzisiaj, 19 lat po rozpoczęciu operacji Enduring Freedom, historyczne tło dla losów jej bohaterów byłoby o wiele bardziej złożone. Pisarz zapewne zastanowiłby się czy jest na nim miejsce na tyle nadziei. Wszystko wskazuje na to, że kończona w wymuszonym politycznym kalendarzem pośpiechu misja stabilizacyjna, oznacza dla Afganistanu powrót do punktu wyjścia - po dwóch dekadach “stabilnego chaosu” i dziesiątkach tysięcy ofiar.

Zdjęcie: Hamid Ghazniwal.
W 2003 naprawdę można było uwierzyć, że wszystko, co najgorsze, Afganistan ma już za sobą. Początek lat 70. przyniósł gwałtowny koniec monarchii i polityczny niepokój, który eskalował do serii zamachów stanu. Ostateczna wygrana wspieranej przez Sowietów Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu zaowocowała wymuszoną rewolucją społeczną: promowano państwowy ateizm, kobiety wysyłano na uniwersytety i dopuszczano do stanowisk niegdyś dla nich niedostępnych, przeprowadzono socjalistyczną reformę rolną. Pośpiech, brutalność i zacięcie właściwe dla LDPA spotkało się z oporem. Walka przeciwko antyislamskim, ale przede wszystkim rugującym tradycję komunistom, jednoczyła konserwatywną miejską inteligencję i górskie plemiona. Wtedy wkroczyli Sowieci, których bratnia pomoc dla zagrożonych afgańskich towarzyszy dała początek krwawej i wyczerpującej wojnie. Trwająca dekadę operacja stała się ostatnią wojną zastępczą pomiędzy Związkiem Radzieckim a USA. Zdając sobie sprawę z ogromnych kosztów prowadzenia działań na takim terenie i słabości gospodarczej ZSRR, Amerykanie zdecydowali się wspierać walczących z Sowietami mudżahedinów, licząc na wykrwawienie tych pierwszych (jednym z autorów tego pomysłu był zresztą prezydencki doradca polskiego pochodzenia, Zbigniew Brzeziński). To wtedy do afgańskich partyzantów trafiły miliardy dolarów bezpośredniego wsparcia, a także uzbrojenie przekazywane im za pośrednictwem pakistańskiego wywiadu. Strategia zadziałała.
W 1989 Michaił Gorbaczow podjął decyzję o wycofaniu sowieckich sił z Afganistanu. Wycofująca się, a raczej uciekająca Armia Czerwona pozostawiła za sobą setki tysięcy ofiar - w większości cywili - zrujnowany kraj, osłabioną władzę centralną oraz prawie 200 tysięcy uzbrojonych po zęby i rozproszonych po trudno dostępnych górskich prowincjach mudżahedinów, z których spory procent stanowili zagraniczni ochotnicy. W 1991 Kabul kontrolował mniej niż 10 procent terytorium kraju. Rok później upadł ostatni rząd. Miał zostać zastąpiony przez przedstawicieli koalicji różnych frakcji mudżahedinów, ale brak porozumienia dał początek wojnie domowej.
Chaos lat 90. jest pamiętany w Afganistanie jako czas walk watażków, gwałtów, wszechobecnej śmierci i dojmującej biedy. To w tym chaosie narodził się Taliban - grupa pasztuńskich sunnickich fundamentalistów, których celem było oczyszczenie Afganistanu z wojujących band. W 1996 w Kabulu nie było już ani jednego. Niedługo później nie było także przedstawicieli zachodnich NGOsów, bieżącej wody, prądu, pracujących kobiet, telewizji, muzyki i podstawowej pewności, że nie zostanie się wychłostanym za zbyt krótką brodę. Zniknęły także starożytne posągi Buddy, wysadzone przez talibów jako bożki. Nowa władza niezbyt dbała o stosunki międzynarodowe - z wyjątkiem tych z innymi ugrupowaniami o fundamentalistycznie islamskiej orientacji. Kraj stał się bezpieczną przystanią dla islamistycznych ekstremistów z całego świata, także dla Osamy Ibn Ladena, którego likwidacja stała się głównym celem w ogłoszonej po atakach z 11 września wojnie z terroryzmem. Do takiego Afganistanu w 2001 wkroczyła zachodnia koalicja.
Talibowie. Ci, którzy mieli położyć kres chaosowi, zaprowadzili w jego miejsce brutalny i arbitralny porządek konstruowany przez niedouczonych fundamentalistów, upojonych zwycięstwem, ale przede wszystkim zdeprawowanych latami partyzantki w górach i indoktrynacji w polowych medresach. Nawet Afgańczycy, którzy początkowo z nadzieją witali wjeżdżających do Kabulu talibów pod wodzą mułły Omara, po kilku latach sprawowania przez nich władzy odczuwali zmęczenie. Radykalne zmiany w stosunku zwykłych Afgańczyków do tych, którzy sprawują (bądź próbują sprawować) nad nimi kontrolę są elementem społecznego krajobrazu kraju. Uczestnikami cyklu nadziei, sympatii, rozczarowania i nienawiści stali się po talibach Amerykanie.
Jeden z bohaterów Hosseiniego, przebywający od lat na emigracji afgański generał, pod koniec “Chłopca z latawcem” (a więc na początku zachodniej interwencji) wraca do kraju, by objąć stanowisko w tworzonej pod amerykańskim parasolem kabulskiej administracji. Powrót do kraju nie jest jedynie wytworem wyobraźni autora. Amerykańska inwazja, planowana jako blitzkrieg oczyszczający kraj z terrorystów mających związki z zamachami z 11 września oraz ich gospodarzy, w początkowej fazie była postrzegana jako udana. Siły zachodniej koalicji faktycznie błyskawicznie przejmowały kolejne miasta z rąk talibów i przynajmniej niektórym Afgańczykom pozwoliły odetchnąć. Właśnie wtedy Polska wysyłała na afgańską misję pierwszych żołnierzy w geście bezwarunkowego uznania słuszności działań podejmowanych przez protektora zza Atlantyku. Była to grupka saperów i komandosów GROM, którzy nie mieli wiele do roboty. Juliusz Ćwieluch pisał wówczas dla Polityki, trochę na wyrost, że “w Kabulu można było wtedy spokojnie napić się herbaty, iść na targ”.
Gdy polski kontyngent dwanaście lat później oficjalnie przekazywał afgańskim siłom bezpieczeństwa odpowiedzialność za utrzymywanie porządku i bezpieczeństwa, optymizmu było o wiele mniej. W 2013 już wiedzieliśmy, że wojna najprawdopodobniej nie skończy się nigdy, a stworzona od podstaw afgańska armia w asyście równie młodej i niedoświadczonej policji najprawdopodobniej nie poradzi sobie, gdy zostanie pozbawiona ciągłego wsparcia Pentagonu. Niektórzy wiedzieli też, że takie oczekiwanie było przede wszystkim nie na miejscu: w końcu najpotężniejsza armia świata, dysponująca wszelkimi środkami wywiadowczymi, nieskończonym z perspektywy przeciętnego zjadacza chleba budżetem, sprzętem, wsparciem sojuszników i przewagą (choć topniejącą) międzynarodowej legitymacji uzyskanej post factum, od dwunastu lat prowadziła wojnę, która udawała, że ma jakiś cel i przewidywalny koniec. Nie udało zdławić się oporu talibów - w kilkanaście miesięcy po inwazji udało im się przegrupować i wzniecić powstanie, którego coraz rzadsza, męcząca obecność w mediach jest nam doskonale znana. Polskie, brytyjskie i przede wszystkim amerykańskie transportery opancerzone, gniecione jak puszki przez coraz potężniejsze chałupniczo wyrabiane miny-pułapki. Samobójcze zamachy w wioskach i w miastach, których autorzy nie dyskryminowali. Bomby w meczetach, na targach, przed hotelami. Głód, chaos i bezprawie w kraju, w którym interweniowało współczesne imperium - i to z rozmachem, utrzymując kontyngent liczący w szczytowym momencie 150 tysięcy żołnierzy.
W 2020 jest ich jednak 10 razy mniej - kilka lat temu Amerykanie dokonali teatralnego w swej istocie aktu zakończenia misji, tym samym rozpoczynając następną, treningowo-stabilizacyjną. W Afganistanie dalej znajdują się amerykańscy doradcy wojskowi, masa sprzętu, kilka baz, sporo najemników, ale także regularne siły wojskowe wciąż wykonujące zadania podobne do tych wcześniejszych. Dalej spadają bomby, w atakach dronów i sił specjalnych likwidowani są oskarżeni o terroryzm, a uzbrojeni i wyposażeni w najlepszą technologię “doradcy” nieustannie odpowiedzialni są za utrzymywanie niestabilnego statusu quo, polegającego na faktycznym podziale kraju na strefy znajdujące się pod kontrolą rządu w Kabulu i talibów.

Zdjęcie: Panoramio.
Być może w 2020 roku Afganistan kolejny raz przejdzie przez cykl nadziei i rozczarowania. Prezydent USA Donald Trump, tak samo jak ponad dziesięć lat wcześniej jego poprzednik Barack Obama, obiecał swoim wyborcom finał zagranicznych militarnych eskapad. Wygląda na to, że nikt przed nim nie był tak blisko faktycznego końca zaangażowania Zachodu w Afganistanie, nie tylko w sferze deklaracji. Wszystko dlatego, że prezydent Trump z właściwą dla siebie niekonwencjonalnością zdecydował, i na razie wyjątkowo konsekwentnie obstaje przy swoim, że na tym obszarze polityki zagranicznej porzuci kalendarz militarny na rzecz tego wyborczego. Interwencja trwa już prawie dwie dekady i męczy amerykański budżet, decydentów i samych wyborców. Tych ostatnich - od półtorej dekady. W każdych wyborach po 2001 roku kandydaci “antyinterwencyjni” (czy raczej “antybliskowschodni”) przyciągali sporo uwagi mediów. Donald Trump przyciągnął jej najwięcej, wygrał, a teraz próbuje realizować te z wielkich wyborczych obietnic, które mogą być najbardziej spektakularne. Dlatego od kilku(nastu) miesięcy próbuje się ułożyć z talibami. Dlatego też zdecydował się na podpisanie kolejnego z wielkich “deali”. 29 lutego Amerykanie dogadali się z talibami - zawarto porozumienie kończące amerykański udział w konflikcie, który kosztował USA kilka tysięcy żyć, kilkaset miliardów dolarów i kilkanaście lat.
Według Trumpa porozumienie jest spełnieniem desperackich oczekiwań umęczonych wojną mieszkańców Afganistanu. Niektóre media zdają się przyznawać mu rację, cytując zadowolonych mieszkańców Kabulu, z nadzieją upatrujących w porozumieniu końca wojny. Jednak oczekiwanie, że wojna się po prostu skończy, a w Afganistanie zapanuje nowa, lepsza normalność, zawiera w sobie sporo myślenia życzeniowego. Przede wszystkim porozumienie jest de facto uznaniem talibów za najważniejszy element afgańskiej układanki. Co do tego nikt raczej nie miał wątpliwości, ale talibowie byli dotychczas traktowani nawet nie jak renegaci, ale jak terroryści, ktoś, z kim się po prostu nie powinno negocjować. Teraz ponownie wkraczają do afgańskiego życia jako politycy i jako ci, którzy dyktują warunki. Nie jest to zresztą bezpodstawne: z sukcesem przez dwie dekady opierali się najpotężniejszej armii świata. Opierali się nie tylko militarnie, ale także ideologicznie - amerykańska strategia winning hearts and minds, czyli zasypywanie Afgańczyków “gestami przyjaźni” takimi jak budowanie meczetów czy dotowanie lokalnych inicjatyw, nie wpłynęły bardzo na popularność interwencji na peryferiach kraju. Nie pomaga sama dwuznaczność tych działań - nawet jeżeli faktycznie podnoszą jakość życia Afgańczyków, często jawią się jako tania propaganda, zwykłe przekupstwo. Zwłaszcza, że talibowie też przekupują. Bojownicy otrzymują za walkę wynagrodzenie, które dla zwykłych Afgańczyków często jest nieosiągalne.
Demoliberalny zachód jawi się mieszkańcom Afganistanu jako kolejny zewnętrzny gracz załatwiający w kraju swoje interesy ponad ich głowami. Ciężko nie przyznać im racji. Do Afganistanu obcych wojsk nie przywiodło współczucie dla uciemiężonego fundamentalistycznym zamordyzmem ludu, ale chęć odwetu na domniemanych sprawcach 11 września i ich gospodarzach. Odwet trwa już bardzo długo, a z gospodarzami Ibn Ladena można próbować ułożyć się inaczej. Amerykanów dawno przestała interesować przyszłość kraju i jego obywateli. Chcą mieć jedynie pewność, że sytuacja sprzed dwudziestu lat się nie powtórzy i góry afgańsko-pakistańskiego pogranicza nie staną się znowu schronieniem dla całej galerii poszukiwanych przez CIA głów. W zamian za wycofanie się resztek wojsk koalicji, talibowie zobowiązali się do zaprzestania goszczenia zagranicznych bojowników, którzy mogą stanowić zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Nikt jednak nie jest w stanie stwierdzić czy faktycznie tak się stanie - tak samo jak nie ma gwarancji, że talibowie zamienią się w pokojowo nastawione stronnictwo polityczne i zaniechają prób dokonania islamistycznej rewolucji. Niepewna przyszłość ludzi Afganistanu to cena, którą Donald Trump jest w stanie zapłacić. Afgańczycy zawsze płacą cenę za udział w grze kogoś innego.
Comments